Sonntag, 20. September 2015

Koale i kangury!

Nareszcie koale i kangury...

Po 10 dniach nareszcie się doczekaliśmy. I wcale nie było łatwo, bo -wbrew pozorom- koale 
nie są tu przyczepione do każdego drzewa, ba - trudno je spotkać w ich naturalnym środowisku, 
a kangury nie skaczą po ulicach. Wybraliśmy się więc do znanego Lone Pine Koala Sanctuary. Polecam każdemu, kto ma w planach wizytę w Brisbane, żeby odwiedził to miejsce. 
Cena wstępu jest przystępna, a wszystkie "najważniejsze" zwierzęta Australii są w zasięgu ręki. To tutaj można potrzymać koalę, nakarmić papugi i kangury czy posłuchać wykładów o zwierzętach żyjących w Australii.
Dosyć gadania - zobatrzcie sami ;)

Zdjęcie rodzinne



Drzewa koalowe







Diabeł tasmański





Wombat






Buziaki :*
Ania i Patrick

Samstag, 19. September 2015

Pierwszy tydzień

Nadal bez koali i kangurów



W pierwszym tygodniu nie było żadnych interesujących zwierząt, o których mogłabym Wam napisać. Wszystkie kangury, koale, węże czy pająki omijały nas szerokim łukiem. Nie, żebym narzekała, bo pająki i węże mogę podziwiać z bezpiecznej odległości... 

Przez jet lag nasze pierwsze dni w Australii były bardzo krótkie, a noce bezsenne. Dopadło nas też przeziębienie, które mocno ostudziło nasz zapał do "poznania nieznanego".  Skupiliśmy się więc na dopięciu wszystkich organizacyjnych spraw związanych z długim pobytem w obcym państwie i odkryciu okolicy w której mieszkamy. West End czyli Zachodni Koniec - to urocza, wypełniona przez studentów i nieskończoną ilość maleńkich restauracji dzielnica Brisbane. Nie jest to, jak by można wnioskować z nazwy koniec miasta - do samego centrum mamy 25 minut spokojnego spaceru. Wejście do centrum mostem Victoria jest pierwszym widokiem, który zapiera mi dech w piersiach. Nie mogę się napatrzeć. Cała dzielnica biznesowa położona jest na brzegu rzeki i wygląda imponująco.

Australia leży na "drugiej stronie Świata", pory roku są na odwrót z Polską, a australijska zima nijak się ma do mroźnych zim w naszej ojczyźnie. Przylatując tutaj wiedzieliśmy, że zimy są łagodne (około 23°C w dzień). Niestety zapomnieliśmy, że słoneczko szybko zachodzi i po 18.00 robi się chłodno, a nawet zimno (temperatura w nocy spadała do 7°C ) i przez tą naszą lekkomyślność i lekkie ubranie - złapaliśmy przeziębienie.

Poniższe zdjęcia pokazują troszkę z naszych pierwszych wycieczek po mieście ;)





Wiedzieliście, że Hungry Jack's w Australii to znany w Europie Burger King?










Buziaki :*
Ania i Patrick

Początek przygody

Trwało to dłużej niż zakładaliśmy, ale już jest - nasz pierwszy post z wyjazdu do Australii 
(po polsku) ;)

Tydzień przed

Po przyjęciu pożegnalnym, które miało miejsce na tydzień przed naszym wyjazdem, dało się odczuć, że atmosfera w domu była napięta. Nie tylko Patrick i ja byliśmy nerwowi. Nerwy udzieliły się też rodzicom Patricka i mojej mamie. W ciągu tego tygodnia nikt nie żartował. Wszyscy byli poddenerwowani. Cała nerwówka (tak to nazwijmy, bo mimo, że do tych uczuć dołączona była radość i strach, to jednak nerwy przeważały) sięgnęła zenitu na dzień przed wyjazdem. Wciskanie ostatnich drobiazgów do plecaka, sprawdzanie po raz 150000, czy wszystkie punkty z listy są odhaczone i zastanawianie się, czy jednak o czymś nie zapomnieliśmy. W dzień wyjazdu działaliśmy obydwoje na autopilotach. Dopięcie plecaków (co wcale nie było takie proste) i dawaaaj na lotnisko!

Droga do Australii

Nie chcieliśmy ryzykować spóźnienia się na samolot, więc wyjechaliśmy 5 godzin przed planowanym wylotem. NA SZCZĘŚCIE autostrada była pusta i o spóźnieniu nie było mowy. Czas do wylotu minął w mgnieniu oka: kawa, oddanie bagaży, pożegnanie się z rodzicami i babcią Patricka, telefon do mamy. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa - duty free! Czyli wszystko czego dusza zapragnie :) Ja buszowałam w kosmetykach, Patrick zniknął w degustacji alkoholi :P

W końcu zajęliśmy miejsce w samolocie i wystartowaliśmy! Na początku byłam przerażona, bo mnie takie wielkie maszyny czy to samoloty czy statki - przytłaczają, a airbus A380 jest największym latającym samolotem pasażerskim: dwupokładowy, z możliwością zabrania ponad 850 osób. Cały strach prysł, gdy okazało się, że na pokładzie mamy WiFi, podgląd z kamer rozmieszczonych dookoła samolotu oraz nieskończony wybór filmów, seriali czy gier. I to wszystko na ekranie indywidualnym. Nie wiem, jakie Wy macie doświadczenia z samolotami, ale ja -  użytkowniczka tanich linii lotniczych w Europie, byłam pod wrażeniem. Cały czas mogliśmy też obserwować, w jakiej strefie czasowej jesteśmy - gdzie jest noc i dzień.


Emirates naprawdę nam zaimponował - nawet jedzenie było pyszne! Główne menu miało zawsze dwie opcje, przy czym ciężko było się zdecydować. Kończyło się na tym, że ja brałam pierwszą,
a Patrick - drugą propozycję. 


Siedzieliśmy w środkowym rzędzie, więc nie mieliśmy dostępu do okien, ale jak chcieliśmy zobaczyć, co dzieje się w chmurach, mogliśmy skorzystać z kamer rozmieszczonych dookoła samolotu! Patrząc wstecz - czas w samolocie upłynął nam bardzo szybko. Decyzja, żeby polecieć z Emirates była trafna! Międzylądowania w Dubaju i Singapurze nie trwały zbyt długo, a to przez ciągle powtarzające się kontrole. Nie było czasu, żeby rozejrzeć się dookoła (może i dobrze, bo duty free w Singapurze było bardzo kuszące).
Do Brisbane dolecieliśmy w środku nocy, po 26 godzinach od startu. 
Zmęczeni, ale zadowoleni, bo właśnie spełniało się nasze marzenie. 

Buziaki :*
Ania i Patrick